niedziela, 1 listopada 2009

GREY'S ANATOMY: season 2 (część 2)

Druga część cytatów z drugiego sezonu Grey's Anatomy (Chirurdzy).
Miłego czytania...



-----------------------------------------------------------------------
GREY'S ANATOMY: SEZON 2 - CYTATY
-----------------------------------------------------------------------



Wdzięczność, wyrazy uznania, podziękowania... Nieważne, którego słowa użyjesz, wszystkie oznaczają to samo: szczęście. Powinniśmy być szczęśliwi, wdzięczni za przyjaciół, rodzinę. Szczęśliwi za to, że żyjemy...
Ale czasami, może to szczęście nie jest nam przeznaczone. Może wdzięczność nie ma nic wspólnego z radością. Może bycie wdzięcznym polega na odróżnianiu tego co mamy, od tego czym to naprawdę jest. Docenianie małych zwycięstw. Podziwianie trudu, jakim jest bycie zwykłym człowiekiem. Czasami jesteśmy wdzięczni za znajome nam rzeczy. A czasami jesteśmy wdzięczni za te wszystkie rzeczy, o których się nigdy nie dowiemy. Ale tak naprawdę fakt, że pod koniec dnia, wciąż mamy siłę by dalej stać, jest już wystarczającym powodem do świętowania.


Skąd mamy wiedzieć, jaką wielkość stanowi „za dużo”? Zbyt dużo, zbyt wcześnie? Za dużo informacji, za dużo zabawy. Za dużo miłości, za dużo wymagań wobec innych ludzi. Kiedy wszystkiego jest już zbyt dużo, by można to było znieść?


Czasami zdarza się, że nieważne jak mocno byśmy kogoś kochali, to ta osoba nie potrafi tego odwzajemnić. Życie z kimś takim u swojego boku czyni cię bardziej samotnym, niż gdybyś faktycznie był sam.


To oklepany mit, że liczba samobójstw wzrasta podczas świąt. Przeciwnie, okazuje się, że właśnie wtedy ta liczba spada. Eksperci uważają, że dzieje się tak dlatego, iż poświęcamy własnej osobie o wiele mniej uwagi, kiedy jesteśmy otoczeni rodziną i przyjaciółmi. Żeby było śmiesznie, ta sama rodzinna bliskość jest powodem błyskawicznego wzrostu ludzkiej depresji podczas świąt…


Jest takie stare przysłowie mówiące, że rodziny się nie wybiera. Należy brać to, co podaruje ci przeznaczenie. I bez względu na to, czy ich lubisz, kochasz czy rozumiesz, musisz się z nimi dogadać. Jest też i takie przysłowie, które mówi, że rodzina, w której się urodziłeś jest tylko początkiem. Karmią cię, ubierają, opiekują się tobą do czasu aż będziesz gotowy ruszyć w świat… To tam właśnie odnajdujesz swoją prawdziwą rodzinę.


Kto decyduje o tym, że stare życie się kończy, a nowe zaczyna? To nie jest dzień w kalendarzu, nie są to urodziny ani nowy rok. Decydują o tym wydarzenia, małe lub duże, coś co nas odmienia. W najlepszym przypadku, daje nam to nadzieję, nową drogę życia, nowe spojrzenie na świat. Coś, co pozwoli nam zapomnieć o starych nawykach, starych wspomnieniach. Najważniejsze jednak jest to, że nigdy nie przestajemy wierzyć, że możemy wszystko zacząć od nowa. Ale nigdy nie należy zapominać, że pośród tego całego gówna jakie zostawiamy za sobą, było jednak kilka rzeczy, których warto się trzymać.


Kłamstwo jest złe! Przynajmniej tego właśnie się uczymy, nieprzerwanie od urodzenia. Szczerość jest najlepszym rozwiązaniem. Prawda cię wyzwoli. I takie tam inne bzdety… Nieważne. Faktem jest, że kłamstwo bywa koniecznością. Okłamujemy siebie, ponieważ prawda… cóż, prawda cholernie boli! I to jest cała prawda o prawdzie. Boli.


Zasadniczo, granice nie są wyznaczane bez przyczyny. Tworzymy je dla bezpieczeństwa, ochrony. Dla jasności. Jeśli decydujemy się na przekroczenie tych granic, robimy to na własne ryzyko. Więc, czemu im większą granicę widzimy, tym większą czujemy potrzebę jej przekroczenia? Nic nie potrafimy na to poradzić. Kiedy widzimy granicę, chcemy ją przekroczyć. Może dzieje się tak z powodu dreszczyku podniecenia w obliczu nieznanego. Coś na kształt osobistego wyzwania. Największy problem polega jednak na tym, że jak już raz przekroczymy granicę, powrót staje się niemal niemożliwy. Jeśli jednak zdołamy powrócić na bezpieczny teren, odnajdujemy bezpieczeństwo w statystykach.


Nawet nie pamiętam ostatniego razu, kiedy się całowaliśmy. Bo nigdy nie podejrzewasz, że to właściwie może być ostatni raz. Zawsze wydaje ci się, że masz przed sobą wieczność, ale to bzdura. Wszystko się wali. Chciałabym, żeby wreszcie coś się wydarzyło. Potrzebuję jakiegoś znaku. Powodu, dla którego powinnam dalej żyć. Potrzebuję nadziei, a kiedy nie mam jej za grosz, jedyne czego chcę to zostać w łóżku czekając na śmierć.


Słyszałam, że można dorosnąć. Ale nigdy nie spotkałam nikogo, komu by się to udało. Bez oparcia w rodzicach łamiemy wszystkie zasady, jakie dla siebie ustanowiliśmy. Reagujemy furią, kiedy sprawy idą nie po naszej myśli. Wciąż po cichu, w ciemności, wyjawiamy sekrety naszym przyjaciołom. Szukamy pocieszenia wszędzie, gdzie się da. I wciąż mamy nadzieję – wbrew całej logice, wbrew całemu doświadczeniu. Niczym dzieci… nigdy nie tracimy nadziei.
Po głębokich przemyśleniach i wielu nieprzespanych nocach doszłam do wniosku, że nie istnieje coś takiego jak dorosłość. Wyprowadzamy się, opuszczamy nasze rodziny i zakładamy swoje własne. Ale nasze podstawowe niepewności, podstawowe lęki i wszystkie stare rany po prostu dorastają z nami. A kiedy już myślimy, że życie i okoliczności zmusiły nas, aby tak naprawdę, raz i na zawsze, stać się dorosłymi – znowu zachowujemy się jak dzieci. Robimy się więksi, wyżsi, stajemy się starsi, ale w większości nadal jesteśmy bandą dzieciaków, która biega wokół podwórka desperacko próbując się dostosować.


Czasami nawet najlepsi z nas podejmują pochopne decyzje... złe decyzje. Decyzje, których dobrze wiemy, że będziemy żałować. Chwilę po ich podjęciu, albo następnego ranka. Doskonale wiemy, że sami się w to wkopaliśmy. Mimo wszystko, coś każe nam robić szalone rzeczy. Rzeczy, które wiemy, że i tak pewnie zemszczą się na nas kopniakiem w tyłek. Zbieramy to, co zasialiśmy. Dostajemy to, na co zasłużyliśmy. To nasza Karma. W ten czy inny sposób Karma zmusi nas do konfrontacji z tym, co uczyniliśmy. Możemy spojrzeć jej w oczy, lub zaczekać aż niespodziewanie zajdzie nas od tyłu. Tak czy inaczej. Karma zawsze nas dopadnie. Nie uciekniemy od niej. To nasze przeznaczenie, które wszędzie za nami podąża. I może nie powinniśmy na nią narzekać. W końcu nie jest niesprawiedliwa, nie jest nieoczekiwana. Ona tylko wyrównuje rachunki. Czasami jednak, choć wiemy, że coś może pokusić naszą Karmę do kopnięcia nas w tyłek, to i tak to robimy.


Łatwo podpowiadać szybkie rozwiązanie, gdy nie znasz się na rzeczy. Gdy nie rozumiesz, jakie będą skutki, albo jak naprawdę głęboka jest rana.


Wszyscy staramy się postępować jak najlepiej. Ale świat pełen jest niespodziewanych zwrotów akcji. I gdy wreszcie osiągasz stały ląd, ziemia usuwa ci się spod stóp i zwala cię z nóg. Jeśli będziesz mieć szczęście, nabawisz się jedynie drobnych skaleczeń. Takich, które z łatwością ukryjesz pod opatrunkiem. Ale niektóre rany są głębsze niż by się mogło wydawać i wymagają więcej niż tylko doraźnej pomocy. W przypadku niektórych ran musisz zerwać opatrunek. Pozwolić im oddychać i dać im trochę cennego czasu na wygojenie.


Wszyscy mamy swoje małe przesądy. Jeśli nie jest to wiara w magiczne posągi, to jest to omijanie pęknięć chodnika, albo zakładanie najpierw lewego buta. Odpukiwanie w niemalowane i tym podobne.
Przesąd ma swoje miejsce pomiędzy tym, co potrafimy kontrolować, a tym na co nie mamy wpływu. Nikt nie chce zmarnować szansy na fart. Ale gadanie o tym raczej nie pomaga, bo czy ktokolwiek naprawdę tego słucha? A skoro nikt nie słucha to po co w ogóle trudzimy się robiąc te dziwne rzeczy? Polegamy na przesądach, bo jesteśmy na tyle mądrzy, by wiedzieć, że nie znamy wszystkich odpowiedzi, i że życie działa w zagadkowy sposób. Więc nie lekceważ przesądów skądkolwiek by one nie pochodziły.


W dobrej zespołowej grze chodzi o zwycięstwo, ból i taktykę. Są jednak i takie gry, które rozgrywamy samotnie. Każdy prowadzi je po swojemu. Gry towarzyskie, gry umysłowe. Rozgrywamy je dla zabicia czasu, by uczynić to życie bardziej interesującym… Albo by odciągnąć nasze myśli od tego, co naprawdę się dzieje. Są miedzy nami ludzie, którzy uwielbiają grać, we wszystkie możliwe gry. Ale są i tacy, którzy uwielbiają grać trochę za bardzo… Należy jednak pamiętać, że życie nie jest spektakularnym sportem. Wygrana, przegrana czy remis... Gra trwa cały czas, czy tego chcemy czy nie. Więc ruszaj na przód, wykłócaj się z rywalami, zmieniaj zasady, oszukuj trochę, a kiedy ucierpisz – zrób przerwę i opatrz swoje rany. Ale graj. Graj… Graj ostro, szybko, swobodnie. Graj jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Bo przecież nie chodzi o to czy wygrasz lub przegrasz, tylko o to jak prowadzisz swoją grę… prawda?


Są takie dni, kiedy nasze poświęcenia wydają się warte zachodu. Są również i takie dni, kiedy wszystko wydaje się poświęceniem. No i są ofiary, które ponosisz nawet nie wiedząc, czemu je ponosisz.


Pewien mędrzec powiedział kiedyś: możesz osiągnąć w życiu wszystko co tylko zapragniesz, jeśli w tym celu poświęcisz wszystko co masz. To co miał na myśli to, to że wszystko ma swoją cenę. Więc zanim przystąpisz do stoczenia bitwy, lepiej zdecyduj ile jesteś w stanie stracić. Zbyt często pogoń za tym, co wydaje się dobre, oznacza rezygnację z tego co jest słuszne. A pozwolenie komuś by się do ciebie zbliżył, oznacza zburzenie murów, które budowało się całe życie. Oczywiście, najtrudniejszymi poświęceniami są te, których się nie spodziewamy... Kiedy nie mamy czasu na obmyślenie strategii, na wybranie którejś ze stron albo na oszacowanie potencjalnych strat. Kiedy tak się stanie, kiedy to bitwa wybierze nas, a nie my ją. Wtedy poświęcenie może okazać się dla nas zbyt wielkie.


Przechodzimy przez nasze życie niczym stado słoni przez skład z porcelaną. Tu odprysk, tam pęknięcie. Krzywdzimy samych siebie i innych ludzi. Problem pojawia się, kiedy próbujemy opanować krzywdę, jaką wyrządziliśmy… albo jaką wyrządzono nam. Czasami krzywda dopada nas z zaskoczenia i niekiedy wydaje nam się, że możemy ją naprawić. Zdaje się, że wszyscy jesteśmy w jakiś sposób skrzywdzeni. Niektórzy bardziej niż inni. Krzywdy towarzyszą nam od dzieciństwa. Nic więc dziwnego, że jako dorośli oddajemy tyle samo ile obrywamy. Ostatecznie, wszyscy wyrządzamy krzywdy. A potem zabieramy się za naprawianie wszystkiego co się da jeszcze naprawić.


Uczono nas, że istnieje siedem grzechów głównych. Wszyscy doskonale znamy te największe spośród nich: obżarstwo, pycha, nieczystość… Ale grzech, o którym nie mamy okazji słyszeć zbyt często to gniew. Może dlatego, iż uważamy, że gniew nie jest taki niebezpieczny. Że możemy go kontrolować. Śmiem jednak twierdzić, że być może nie doceniamy gniewu. Może okazać się o wiele groźniejszy niż myślimy. W końcu trafił do ścisłej siódemki, spośród wszystkich destrukcyjnych zachowań.
Co więc odróżnia gniew od pozostałych grzechów głównych? To proste. Grzesząc pychą lub zazdrością ranisz zazwyczaj głównie samego siebie. Nieczystość i chciwość mogą zranić jedną, góra dwie, osoby poza samym grzesznikiem. Ale gniew… Gniew jest najgorszy. Jest matką wszystkich grzechów. Gniew nie tylko zaprowadzi cię na krawędź przepaści, ale kiedy już tam się znajdziesz, pociągniesz za sobą całe tabuny ludzi.


Ludzie potrzebują wielu rzeczy, aby móc poczuć, że żyją. Rodziny. Miłości. Seksu. Ale tak naprawdę do przeżycia potrzebujemy tylko jednej rzeczy. Potrzebujemy bijącego serca. Kiedy nasze serce znajduje się w niebezpieczeństwie, możemy zachować się w dwojaki sposób. Uciekać lub walczyć. Jest na to naukowe określenie: „Walcz lub wiej”. To nasz instynkt. Nie możemy go kontrolować… Ale czy na pewno?


Tylko dlatego, że nie możemy czegoś powiedzieć, nie znaczy że tego nie chcemy. Możemy chcieć i to bardzo. Można być z kimś i być z tą osobą bardzo szczęśliwym, a mimo to nie kochać jej. Można też kochać kogoś całym sercem i nie chcieć z tą osobą być. Wcale nie trzeba kogoś kochać, by go pragnąć. To frustrujące, kiedy rozum podpowiada ci czego chcesz, a co nie jest zgodne z rzeczywistym stanem rzeczy twoich uczuć. To jest cholernie wyczerpujące. Ale cóż, takie jest życie… jest do bani.



xoxo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz