Krucha Jak Lód
Jodi Picoult
Jodi Picoult
Niezapomniana opowieść o tym, jak kruche jest życie oraz do czego może posunąć się człowiek, kiedy chce je chronić.
Rodzice oczekujący narodzin dziecka mają tylko jedno życzenie: żeby było zdrowe. Nie musi być idealne. Charlotte i Sean O'Keefe - małżeństwo z kilkuletnim stażem - także wybraliby zdrowie dla swojego dziecka. Niestety, kiedy na świat przychodzi ich młodsza córka Willow, okazuje się, że cierpi na rzadką chorobę genetyczną objawiającą się niezwykłą łamliwością kości. Ich życie staje się pasmem bezsennych nocy, rosnących długów, współczujących spojrzeń innych rodziców i, co może najgorsze, nieustannego rozpamiętywania: co by było gdyby? Gdyby o chorobie Willow było wiadomo odpowiednio wcześnie? Gdyby urodziła się zdrowa?
Ciążę Charlotte prowadziła jej najlepsza przyjaciółka - Piper. Po jednym z niewinnych upadków Willow, który kończy się złamaniem obu kości udowych, Charlotte i Sean szukają pomocy u prawnika. Ten doradza im wytoczenie Piper procesu o błąd w sztuce lekarskiej... Wygranie sprawy gwarantowałoby rodzinie odszkodowanie, a co za tym idzie, lepszą opiekę nad córką. Jest tylko jedno ale - matka musi przyznać, że usunęłaby ciążę, gdyby wiedziała o chorobie córki. Czy zdecyduje się na taki krok? Jak wiele poświęci z miłości do dziecka?
Głęboko poruszająca powieść Jodi Picoult ukazuje rodzinę żyjącą z nieprawdopodobnym ciężarem, walkę o utrzymanie rodzinnych więzi oraz potężną siłę miłości. (źródło: Merlin.pl)
~~ CYTATY ~~
Wciąż coś się łamie, coś pęka. Pękają szyby, napięte liny, naciągnięte struny. Pękają pąki na drzewach. Można złamać przepis, szyfr i słowo. Przełamać pierwsze lody. Można łamać sobie język i głowę. Słyszy się złamane głosy, widzi złamane barwy. Pękają okowy, ale także ludzie, kiedy złamać ich opór.
Zabawne jak człowiek potrafi być stuprocentowo pewien, że wie co ma myśleć o tym czy o tamtym – dopóki sam nie znajdzie się w takiej sytuacji. Np. aresztowanie: ludzi którzy nie pracują w policji zawsze bulwersuje fakt, że dochodzi do pomyłek przy zatrzymaniach, nawet jeśli są one usprawiedliwione. Kiedy tak się stanie, zwalnia się aresztanta, tłumacząc, że to było konieczne. Ostatecznie lepiej aresztować niewinną osobę niż pozwolić kryminaliście robić co chce. Zawsze tak uważałem: do diabła ze wszystkimi co głoszą libertarianizm, a nie mają zielonego pojęcia jak wygląda prawdziwy przestępca. Wierzyłem w to święcie dopóki sam nie trafiłem na komisariat podejrzany o to, że znęcam się nad własnym dzieckiem.
Być adoptowanym dzieckiem jest jak czytanie książki, z której ktoś wydarł cały pierwszy rozdział: fabuła i bohaterowie mogą się podobać, ale chciałoby się też poznać początek. Tyle, że kiedy idzie się do księgarni i pokazuje, że w książce brakuje pierwszego rozdziału, oni mówią, że nie mogą jej wymienić na taki egzemplarz, który ma wszystkie strony. A jeśli po przeczytaniu brakującego pierwszego rozdziału czytelnik uzna, że powieść jest do kitu i napisze złośliwą recenzję na Amazon.com, co z kolei urazi autora? Lepiej już niech się obejdzie bez części tekstu i cieszy tym, co ma.
Jeszcze nie tak dawno temu żeglarze wierzyli, że wszystkie morza spadają do otchłani, a płynąc według kompasu, można dotrzeć do miejsc, gdzie żyją smoki. Wyobraziłam sobie odkrywców wyruszających na krańce świata. Jak bardzo musieli się bać, wiedząc, że ryzykują upadek w bezdenną przepaść, i jak wielkie musiało być ich zdumienie, kiedy się okazało, że zamiast zagłady czekają na nich miejsca, jakie do tej pory widzieli tylko w snach.
Mówią, że każdy z nas może odnaleźć w swojej przeszłości ścieżkę prowadzącą do ostatecznego celu, zamaskowaną jak tajemne oznaczenia na starej mapie, które pokazują drogę do skarbu.(…) czasami, żeby zrobić dla kogoś coś dobrego, trzeba postąpić wbrew samemu sobie.
Facebook w założeniu ma być serwisem społecznościowym, ale prawda jest taka, że większość moich znajomych, którzy z niego korzystają - ja zresztą tak samo - spędza tam tyle czasu, że na znajomości w świecie rzeczywistym go już nie wystarcza; trzeba przecież dopieścić swój profil, zaczepić kogoś albo napisać mu coś na wirtualnej ścianie.
Zawsze mnie to zadziwiało, że najzwyklejszy dzień pod słońcem potrafi w mgnieniu oka stać się kompletnie wyjątkowy. Wyobraźcie sobie matkę za kierownicą: podaje zabawkę maluchowi na tylnym siedzeniu, a w następnej chwili rozbija samochód w drobny mak. Albo troglodytę z miejscowego college'u, którego zgarniamy za napaść seksualną na koleżankę z uczelni akurat w momencie, kiedy ten siedzi sobie na ganku i popija piwko. Albo żonę, która słyszy dzwonek do drzwi, otwiera i dowiaduje się od policjanta, że jej mąż nie żyje. W mojej pracy często miałem okazję widzieć, jak dobrze znany świat niespodziewanie wali się w gruzy - ale nigdy jeszcze sam tego nie przeżyłem.
Nie musisz mówić „Kocham cię”, żeby powiedzieć, że kochasz. Wystarczy, że zawołasz mnie po imieniu i ja to wiem. (…) Kiedy kogoś kochasz, to wymawiasz jego imię zupełnie inaczej. Słychać, że w twoich ustach jest bezpieczne.Bóg nie daje ludziom ciężarów, których nie mogą sami udźwignąć. (…) Zawsze wierzyłem, że naprawdę wyjątkowe dzieci dostają rodzice, którym Pan naprawdę ufa.
Mieć wybór to zabawna sprawa: zapytaj członków dzikiego plemienia, które od niepamiętnych czasów żywi się larwami i korzonkami, czy są niezadowoleni, a w odpowiedzi doczekasz się tylko wzruszenia ramionami. Ale podaj im befsztyki z polędwicy w sosie truflowym, a później każ z powrotem jeść to, co sami wygrzebią z ziemi - wtedy już nigdy nie zapomną o tamtym wyszukanym posiłku. Kto nie wie, że ma wybór, temu go nie brakuje.
Okazanie miłości czynem ma w sobie świeżość i szczerość. Za słowami często nie kryje się nic oprócz przyzwyczajenia albo oczekiwania. To proste „kocham cię” gości na wszystkich ustach; kilka zwykłych sylab nie było w stanie oddać czegoś tak złożonego jak to, co czułam do swojego męża. Chciałam przekazać mu to uczucie, tę nieprawdopodobną mieszankę otuchy, bezwstydu i zadziwienia; chciałam, żeby zrozumiał, że wystarczyło mi posmakować go raz, żeby się uzależnić.Może rzeczywiście dopiero po ciężkim kryzysie człowiek poznaje się naprawdę; może trzeba dostać w kość, żeby zrozumieć, czego właściwie chce się od życia.
Rodzina nigdy nie jest taka, jakiej pragniemy. Wszyscy marzymy o tym, co niemożliwe: idealnym dziecku, kochającym mężu, o matce, która kiedyś nie chciała nas zatrzymać. Żyjemy w dużych domkach dla lalek, kompletnie nieświadomi tego, że w każdej chwili może pojawić się wielka dłoń i zmienić wszystko, co nas otacza, wszystko, do czego jesteśmy tak przywiązani.
Wygląd domu mówi tak wiele o rodzinie: plastikowe zabawki na trawniku zdradzają wiek dzieci; girlanda bożonarodzeniowych światełek - przynależność religijną; po tym, jaki samochód stoi na podjeździe, widać, czy mama ma synów piłkarzy, których wciąż musi wozić na treningi i mecze, czy mieszka tu nastolatek ze świeżym prawem jazdy albo fan wyścigów NASCAR. Ale nawet kiedy dom jest nijaki i niczym się nie wyróżnia, z największą łatwością można sobie wyobrazić rodzinę, która w nim mieszka. Zamknąwszy oczy, widzimy tatę, jak siedzi w kuchni z córkami i rozśmiesza je do łez. A mama, zbierając talerze ze stołu, nie zapomina pogładzić go po ramieniu. W biblioteczce są całe półki książeczek do czytania na dobranoc, na szafce z listami i rachunkami leży przycisk do papieru, kamień pomalowany dziecięcą ręką tak, że wygląda jak duża biedronka, w kącie stosik świeżo upranej bielizny. W telewizji mecz futbolowy, bo to niedziela i grają Patriots, córka słucha muzyki z głośnika w kształcie pączka, z korytarza dochodzi szuranie bosych stóp.
Widziałem chyba z pięćdziesiąt takich domów. Czasami w którymś z okien paliło się światło - najczęściej na piętrze, gdzie przez szybę widać było kontur głowy nastolatka na tle niebieskiej poświaty komputerowego monitora albo włączony telewizor, przed którym zasnęli rodzice. Czasem w oknie błyszczała jasna pionowa linia - uchylone drzwi do łazienki, światło odstraszające potwory od dzieci. Nieważne, czy okolica była zamieszkana przez białych czy czarnych, bogatych czy biednych jak myszy kościelne; wszystkie ściany domów są jak błona komórkowa, nie przepuszczają naszych problemów na zewnątrz, do innych komórek.Może tak to właśnie jest z tymi, których się kocha: strzelamy na oślep, a gdy okazuje się, że oberwał ktoś, kogo chcieliśmy chronić, jest już za późno.
Widziałam kiedyś reportaż o noworodkach zamienionych przez przypadek w szpitalu. Sprawa wyszła na jaw dopiero po latach, kiedy u jednego z dzieci wykryto jakąś straszliwą dziedziczną chorobę, której jego rodzice nie mieli w genach. Odnaleziono drugą rodzinę i matki musiały wymienić się synami. Jedna z nich - zresztą akurat ta, która dostała zdrowe dziecko - strasznie rozpaczała i była niepocieszona.
- Jakbym przytulała obcego chłopca - powtarzała zapłakana. - On nawet nie pachnie jak mój synek.
Zaczęłam się wtedy zastanawiać, jak długo trwa nawiązanie bliskości, „swojskości” pomiędzy rodzicem a dzieckiem. Może tyle, ile w samochodzie prosto z fabryki utrzymuje się zapach nowości, a w świeżo wykończonym domu osiada pierwszy kurz? Może to właśnie jest ten proces, który powszechnie nazywamy tworzeniem więzi, a który pozwala nam powiedzieć: znam swoje dziecko tak dobrze jak siebie samą?
Kiedyś na chemii dowiedziałam się, że dwie powierzchnie nigdy nie mogą tak naprawdę się zetknąć, ponieważ ze względu na odpychanie jonowe zawsze pozostaje pomiędzy nimi nieskończenie mała odległość, więc chociaż człowiekowi może się wydawać, że ociera się o coś albo trzyma kogoś za rękę, to na poziomie atomowym - nic z tych rzeczy.
W moich wypiekach jest pewien składnik, intensywniejszy niż najbardziej stężona esencja i ostrzejszy od wszystkich przypraw świata. Wszyscy znają ten smak, ale nikt nie potrafi go nazwać; jest to żal, nuta, która zawsze wybija się w najmniej spodziewanym momencie.
- Rozwódka - szepnęłam na głos.
Zabrzmiało to jak syk węża. Rozwiedzione matki to chyba jakaś osobna rasa ludzka. Niektóre bez przerwy biegają na siłownię, myśląc tylko o tym, żeby jak najszybciej złapać następnego męża. Inne po prostu wciąż chodzą półżywe ze zmęczenia.Jestem jak kartka do origami. Złożę się na pół, potem znów na pół i znów, aż w końcu zmienię się w kogoś zupełnie innego.
Dawno, dawno temu była sobie dziewczyna, która bardzo chciała zbić lustro. Gdy ją pytali dlaczego, mówiła wszystkim, że strasznie ją ciekawi, co jest po drugiej stronie, ale tak na-prawdę chodziło jej o to, żeby nie musiała już dłużej się oglądać. I jeszcze o coś: kiedy nikt nie będzie patrzył, chciała ukraść jeden odłamek szklą i wyciąć nim sobie serce z piersi.
I tak, kiedy nikt nie patrzył, dziewczyna podeszła do lustra i zebrawszy całą odwagę, otworzyła oczy, żeby spojrzeć na siebie ten jeden, ostatni raz. Ale co się okazało? W lustrze nie było jej odbicia. Nie było tam nic. Zbita z tropu, wyciągnęła rękę, żeby dotknąć szkła, i zrozumiała, że ktoś wyjął je z ram; mogła przejść na drugą stronę.
Tak też zrobiła.
Co jeszcze dziwniejsze, w tym innym świecie wszyscy patrzyli tylko na nią - i nie dlatego, że wstrętnie wyglądała, ale dlatego, że każdy chciał być do niej podobny. W szkolnej stołówce wszyscy na wyścigi zapraszali ją do swoich stolików. Wywołana do tablicy, zawsze odpowiadała dobrze. Jej skrzynka e-mailowa pękała w szwach od listów miłosnych, w których chłopcy wyznawali, że nie mogą bez niej żyć.
Z początku to wszystko było wspaniałe, jakby każde jej pojawienie się było niczym start rakiety kosmicznej. Potem jednak zaczęło ją to trochę nudzić. Nie miała ochoty rozdawać autografów, kupując gumę w sklepie na stacji benzynowej. Włożyła różową bluzkę - i do obiadu już cała szkoła paradowała w różowych bluzkach. Zmęczyło ją ciągłe uśmiechanie się do ludzi.
Zrozumiała, że po tej pierwszej stronie lustra wcale nie było inaczej. Bo tutaj też nikomu tak naprawdę na niej nie zależało. Tych, którzy ją naśladowali i przymilali się do niej, mało obchodziło to, jaka jest naprawdę; widzieli w niej to, co sami chcieli zobaczyć, szukając czegoś, czym mogliby wypełnić pustkę w swoim własnym życiu.
Dziewczyna postanowiła wrócić, ale musiała to zrobić, kiedy nikt nie patrzył, bo inaczej wszyscy poszliby za nią. Cały problem polegał na tym, że zawsze ktoś patrzył. Śniły jej się koszmary, w których ci, którzy za nią poszli, poranili się kawałkami rozbitego szkła, przechodząc przez lustro; leżeli w kałużach krwi na podłodze i patrzyli na nią już zupełnie innym wzrokiem, bo po tej stronie lustra była całkiem zwyczajna i nikt jej nie lubił.
Kiedy nie mogła już wytrzymać ani chwili dłużej, zaczęła biec przed siebie. Wiedziała, że wszyscy biegną za nią, ale nie mogła się zatrzymać, żeby pomyśleć, co z tym zrobić. Postanowiła, że rzuci się prosto w lustro, choćby ją to miało bardzo drogo kosztować. I zrobiła to, ale uderzyła tylko z całej siły głową o szklaną taflę. Okazało się, że ktoś naprawił lustro. Szkło było solidne, grube i nie dawało się rozbić. Dziewczyna położyła na nim dłonie. „Dokąd idziesz?”, pytali wszyscy. „Możemy iść z tobą?”. Nie odpowiedziała. Stała i patrzyła na swoje dawne życie, w którym jej zabrakło.
Przecież wszyscy kłamią, a kłamstwo kłamstwu nierówne. Co innego, na przykład, zamordować kogoś i nie przyznać się na policji, a co innego powiedzieć z uśmiechem matce wyjątkowo brzydkiego dziecka: „Jakiego ma pani ślicznego maluszka!„. Kłamstwa służą do samoobrony, ale też pomagają chronić innych. Co jest ważniejsze: prawda czy mniejsze zło?Historię swojego życia można napisać od nowa na sto różnych sposobów, ale nic nie zatrze tych kilku pierwszych pociągnięć pędzlem.Kiedy chronisz ukochaną osobę przed cierpieniem - zarówno gdy już cierpi, jak i kiedy dopiero ma cierpieć - to jak to nazwać: morderstwem czy miłosierdziem?
Wydaje mi się, że są dwa różne oceany: ten w lecie jest łagodny i tylko by się bawił, a ten w zimie jest wściekły i szaleje. A kiedy widzi się jeden, trudno sobie przypomnieć, jaki jest ten drugi.
Popełnić błąd to jedno, ale kiedy on się powtórzy - to już zupełnie co innego. Wiedziałam, czym to się kończy, gdy zbliżysz się do człowieka i uwierzysz, że cię kocha: rozczarowaniem. Nie próbuj na nim polegać, bo czeka cię bolesny cios, kiedy w najważniejszej chwili nie będzie go przy tobie. A jeśli nawet będzie, to swoimi zwierzeniami tylko dołożysz mu problemów. Tak naprawdę możesz liczyć wyłącznie na siebie - kiepsko, jeśli akurat jesteś niewiele wartym frajerem.
„Skrupulatny”, „żarliwy”, „unicestwić”. „Apatyczny”, „letalny”, "zniżkować". Świat byłby o wiele prostszy, gdyby zamiast szafować nadwyżkowymi sylabami, ludzie mówili po prostu, o co im chodzi. Słowa tylko przeszkadzają. Tego, co czujemy najmocniej - jak to jest, kiedy chłopak dotyka cię tak, jakbyś była odlana ze światła, co to znaczy być jedyną osobą, której nikt nigdy nie zauważa - nie ubieramy w zdania. Te uczucia to sęki w twardym drewnie naszych ciał, miejsca, gdzie krew płynie wstecz. Gdyby ktoś chciał znać moje zdanie (byłby to pierwszy nim zainteresowany), to powiedziałabym, że jedynym słowem, które warto mówić, jest „Przepraszam”.
Kiedy byłam jeszcze bardzo mała, a w nocy wiał silny wiatr, to nie mogłam zasnąć. Tata przychodził mnie uspokajać; mówił, że nasz dom nie jest ze słomy ani z patyków, tylko z cegły, a dom z cegły wszystko wytrzyma, o czym dobrze wiedzą świnki trzy. Ale świnkom trzem nikt nie powiedział, że wielki wilk to dopiero początek ich problemów. Największe zagrożenie było całkiem niewidzialne, a czaiło się wewnątrz. I nie był to radon ani czad: chodziło o to, jak trzy kompletnie różne osobowości mają wytrzymać ze sobą w jednym małym pomieszczeniu. Nie mówcie mi, że ta pierwsza świnka, patentowany leń, który postawił sobie tylko szałas ze słomy, mogłaby się dogadać z trzecią, pracowitym murarzem. Zupełnie tego nie widzę. Założę się, że gdyby ta bajka miała choćby dziesięć stron więcej, to wszystkie trzy świnki zaczęłyby skakać sobie do oczu, a ich dom wyleciałby w powietrze, chociaż był z cegły.
Wydaje mi się, że można kochać za mocno.
Wynosisz sobie kogoś na piedestał i z tej perspektywy nagle dostrzegasz, że coś jest nie tak: przekrzywiony kosmyk włosów, oczko w rajstopach, złamana ręka, noga czy inna kość. Poświęcasz cały swój czas i energię, żeby to naprawić, a tymczasem sama powoli obracasz się w ruinę i nawet nie zauważasz, jak bardzo się zaniedbałaś, bo nie widzisz siebie, tylko tę kochaną osobę.
Ludzie zawsze powtarzają, że będą kochać swoje dziecko, bez względu na to, jakie się urodzi, ale zdarza się, że nie dotrzymują słowa. Czasami to naprawdę zależy od tego, jakie jest owo dziecko. Niebieskookie blond aniołki znikają z agencji adopcyjnych jak świeże bułeczki, a dzieci kolorowe albo upośledzone latami potrafią tkwić w domach zastępczych - i to jest niezaprzeczalny fakt, który musi mieć swoją przyczynę. Ludzie potrafią mówić jedno, a robić zupełnie co innego.
Wiem, jak to jest, kiedy coś, co sama zaczęłaś, nagle wymyka się spod kontroli. Chcesz z tym skończyć, bo cierpisz i ty, i wszyscy dookoła, jednak to coś, zamiast się poddać, za każdym razem tylko pożera cię na nowo.Każdy człowiek chce być kochanym. To pragnienie popycha nas do najgorszego.
Chyba dopiero po wyjeździe naprawdę można zatęsknić za jakimś miejscem; być może trzeba wyruszyć w podróż, żeby zrozumieć, jak cudownie jest tam, gdzie się zaczęło.
Przepis: (1) komplet instrukcji opisujących sposób przyrządzenia jakiejś potrawy, (2) wskazówka, której wykonanie powinno przynieść określony rezultat.
Najprostsza instrukcja na świecie: przestrzegaj tych zasad, a otrzymasz to, czego chcesz. A jednak czasem może się zdarzyć, że zrobisz wszystko dokładnie tak, jak mówi przepis, i mimo to wyjdzie ci coś, czego bynajmniej sobie nie życzyłaś.Kiedy myślisz, że masz rację, to najprawdopodobniej się mylisz.
To, co można złamać - czy to będzie kość, serce czy też przysięga - można złożyć z powrotem, ale to nigdy już nie będzie jedna całość.
Tak naprawdę można tęsknić za kimś, kogo się nigdy nie znało.* * *A czy dostałeś od tego życia
To ostatecznie, czego chciałeś?
Dostałem.
A czego chciałeś?
Wiedzieć, że jestem kochany, czuć, że ktoś
Na tej ziemi mnie kocha
Raymond Carver, „Urywek Późnego Dzieła”
Złamać można praktycznie wszystko, nawet serce.
Lekcje, których udziela nam życie, nie przynoszą mądrości, lecz blizny i zrosty.
Wallace Stegner, „Ptak–Obserwator”
Chcę spocząć w głębinie morza.
Pochowajcie mnie w soli i wodzie.
Lemiesz rolnika kości mych nie dotknie,
A żaden Hamlet z moją czaszką w dłoni,
Nie wspomni: „Ten niegdyś słyną z żartów”.
Żarłoczne wije morskie wyjedzą mi oczy
Z ławicą rybek się zabawię w chowanego
I będę pieśnią gromu, rykiem fal
W otchłani, w soli i w wodzie.
Chcę spocząć… w głębinie morza.
Carl Sandburg, „Kości”
Na tej zasobnej ziemi nie brak jest niczego
Prócz miejsca dla przedmiotu sfatygowanego.
Precz z nim, wyrzucić, z odpadkami zmieść!
A jeśli, zanim czas dni udręką obarczył,
Ktoś nas pokochał, ktoś nas miał - to starczy.
Udało się, powiem wtedy ja i serce moje.
Elisabeth Barrett Browning, „Ja i Serce Moje”
Czy pamiętasz jeszcze spadające gwiazdy
Mknące w przestworzach niczym śmigle konie,
Skaczące niespodziewanie ponad przeszkodami
Z naszych życzeń - pamiętasz? A ileż
To ich mieliśmy! Bo też i tych gwiazd nie zliczyłby
Nikt; za każdym spojrzeniem zdumiewał nas
Ich spektakl, tak śmigły i śmiały,
A serce wypełniało się spokojem,
Bo te świetliste ciała się rozpadły,
A jednak my przetrwaliśmy ich zagładę.
Rainer Maria Rilke, „Spadające Gwiazdy”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz